Z La Isleta, przy Drodze Panamerykańskiej, gdzie spędziliśmy noc, skierowaliśmy się w stronę Panama City. Po drodze pierwszym przystankiem była miejscowość Nata. Chcieliśmy zobaczyć kościół uważany za najstarszy w Panamie, ale także jeden z najstarszych na kontynencie amerykańskim. Nata była pierwotnie indiańską wioską. Hiszpanie po jej podbiciu w 1522 roku założyli tu miasto. W tym samym roku rozpoczęła się budowa kościoła Św. Jakuba Apostoła.
Podbici Indianie zostali ochrzczeni i stali się niewolnikami, którzy pracowali przy budowie, która trwała prawie 100 lat. W wystroju wnętrza zauważyliśmy pierzastego węża chroniącego monstrancję, niewątpliwie wpływ rdzennych wierzeń Amerykanów sprzed wprowadzenia chrześcijaństwa przez Hiszpanów. We wnętrzu kościoła nie można też pominąć niezwykłej drewnianej ambony w środkowej części nawy.
Naszym następnym przystankiem było pobliskie stanowisko archeologiczne El Caño. Nie ma tam wiele do zwiedzania, jest to jednak bardzo interesujące miejsce. Trawiasty teren, na którym widoczne są tylko starożytne kamienne monolity, jest cmentarzem sprzed ponad tysiąca lat. Wykopaliska w miejscu pochówku pozwoliły archeologom odkryć wiele szkieletów. Pomogło to w zdobyciu wiedzy na temat tej mało znanej kultury prekolumbijskiej. Grobowiec potężnego wojownika zawierał wiele biżuterii. Złote napierśniki, bransolety, paski i najpiękniejszy wisiorek z ludzką głową. Inny grób zawierał ważnego wodza i prawdopodobnie jego syna. Obaj przyozdobieni w złote artefakty, ułożeni byli na stosie innych ludzkich szkieletów, najprawdopodobniej niewolników lub jeńców.
Uważa się, że kultura El Caño była silnym hierarchicznym wodzostwem. Status w hierarchii identyfikowany był poprzez tatuaże na ciele. Hierarchia istniała nawet wśród niewolników. Wśród nich status widoczny był na twarzach. Mieli oni wytatuowane na czole symbole niczym logo oraz czarne obramowanie oczu, zupełnie jak mała karnawałowa maska.
W Panamie nie ma wielu miejsc, w których można by rozbić namiot lub po prostu zaparkować samochód lub vana i spać w środku. Zdaliśmy sobie z tego sprawę już pierwszego dnia po przekroczeniu granicy. Dzisiaj chcieliśmy być w bliskiej odległości od Kanału Panamskiego i okazało się, że jest to niezwykle trudne zadanie. W całym kraju jest tylko kilka kempingów lub temu podobnych miejsc, które przyjęłyby na nocleg takich podróżników lądowych jak my. Podjechaliśmy do miejsca o nazwie Hotel Camping Resort. Nazwa nie mogła być bardziej myląca. Kemping był tylko pustym słowem w ich nazwie, zmuszając odwiedzających do przebywania w obrzydliwych pokojach w starzejącym się motelu. Nie ma tam po prostu kempingu. Głodni zjedliśmy kolację w ich restauracji. Opinie internetowe były głównie pozytywne. Jedna osoba określiła nawet ich pizzę jako najlepszą. Co za rozczarowanie. To była najgorsza pizza w całej Ameryce Środkowej. Zapłaciliśmy za nią 55 dolarów. Rozzłoszczeni ruszyliśmy sprawdzić, czy możemy znaleźć coś lepszego. Dwa inne miejsca polecane przez innych overlanderów były nieczynne. Była już 10 wieczorem, nie mieliśmy wyboru, trzeba było poszukać hotelu. Summit Rainforest & Golf Resort brzmiał rozsądnie. Wynajęliśmy pokój w wieżowcu otoczonym tropikalnym lasem. Bardzo niski standard, znacznie gorszy niż typowy przydrożny motel w USA. Pewnie strzeliłbym sobie w głowę, gdybym przyleciał do Panamy samolotem, żeby spędzić wakacje w tym „kurorcie”. Niemiły zapach wilgoci w naszym pokoju, zaniedbana łazienka, balkon był zardzewiały w niewyobrażalny sposób. To oczywiście moja subiektywna opinia. Na śniadaniu spotkaliśmy kilka par Amerykanów, którzy najwyraźniej spędzali tutaj golfowe wakacje. Wyglądali na szczęśliwych.