Podążając w bardzo wolnym ruchu ulicznym wydostaliśmy się na przedmieścia stolicy. Położona 30 km od miasta Ambohimanga, to wzgórze, które w przeszłości należało do plemienia Merinna i było jego królewską siedzibą. W strugach deszczu doszliśmy do murów dobrze zachowanego kompleksu budynków. Miejsce to jest dzisiaj symbolem tożsamości narodowej dla Malgaszy. Kompleks ten wzniesiony został długo przed kolonizacją Madagaskaru przez Francje i do nadal posiada wzniosły charakter.
Na dziedzińcu w sąsiedztwie głównej bramy znajduje się ważne duchowo miejsce dla mieszkańców Madagaskaru. Pielgrzymi przybywając tu, często wznoszą modły, czasami nawet składają ofiary z żywych zwierząt. Będąc tam chciałem zbliżyć się nieco, aby zobaczyć z pozostałości zabitych tu w ofierze zebu, głównie czaszki i rogi wiszące jak trofea przyczepione do pnia starego drzewa figowego. Powiedziano mi, że jest to święta ziemia i jeżeli chcę podejść to koniecznie muszę zdjąć buty. Po ostatnim deszczu, ta święta ziemia okazała się być sporej wielkości błotnistą kałużą. Widząc to porzuciłem ideę przechadzania się tam boso.
Według ustnych przekazów szacuje się, że do wybielenia wysokich ścian murów głównego kompleksu użyto szesnastu milionów jaj. Był to czas, kiedy spożywanie jaj przez pospólstwo było całkowicie zabronione. Jajka były wówczas formą płatności za obowiązkowe podatki. Jak widać warto zbierać jest podatki z przeznaczeniem na ważny cel. Mury zachowały biały kolor do dnia dzisiejszego.
We wnętrzu królewskiego kompleksu znaleźć można budynki wzniesione w różnych stylach architektonicznych. Najstarszym jest tradycyjny drewniany dom centralnego płaskowyżu Madagaskaru. Stary pałac królewski jest bliźniaczo podobny do zwyklej chaty Zafimaniry, którą odwiedziliśmy kilka dni wcześniej. Posiada on podobnie ciemne wnętrze, w malutkich otworach okiennych nie ma szyb. Pięć prostokątnych kamieni wystających z klepiska to miejsce palenia otwartego ognia. Wnętrze rożni się tym od chaty prostych ludzi, że jest tam piętrowe łózko. Władca i jego żona spali nie na podłodze jak zwykli śmiertelnicy, lecz w drewnianych pryczach wyłożonych sianem. Z opowieści, które tam usłyszeliśmy wynikało, że król zwykł wspinać się wysoko pod dachem, gdy przybywali do niego goście. Dzięki temu mógł on słyszeć, co mówią przybysze, pozostając jednocześnie niewidocznym. Taki manewr był konieczny, gdyż władcy w tamtych czasach nieustannie obawiali się zabójców. Wchodząc do starego pałacu należy zgodnie z tradycją przestąpić próg prawą nogą. Wyjście jest trudniejsze, gdyż należy to zrobić tyłem zaczynając od nogi lewej.
Zupełnie odmienne są dwa kolorowe pawilony zbudowane w drugiej połowie XIX wieku. Wzniesione w obcym stylu, wypełnione europejskimi meblami i otoczone szklanymi oknami, wydają się jakby zostały przeniesione z innego świata. Bezpośrednio nad nimi znajdują się małe drewniane domki bez okien o strzelistych dachach. Są to grobowce królewskie.
W najwyższej części kompleksu królewskiego znaleźć można dwa duże baseny wykute z skale. Zgodnie z tradycją, w trakcie w obchodów Nowego Roku (zgodnie z kalendarze muzułmańskim) monarcha brał tutaj swą kąpiel. Był to rytuał oczyszczania, ale w rzeczywistości było to tak zwane „duże mycie”, które polegało na moczeniu całego ciała raz do roku. Na co dzień praktykowane było i często nadal jest na Madagaskarze, tzw. „małe mycie” polegające jedynie na obmywaniu rąk, czasami również twarzy.
Następnego dnia mieliśmy wszyscy zarezerwowane loty z Madagaskaru. Zadzwoniłem do Coena i umówiłem spotkanie na lotnisku w celu oddania my Pajero. Mateusz wracał z powrotem do domu, do swojego college'u. Miał wkrótce zaplanowanych kilka interview związanych z letnimi praktykami. Ewa i ja lecieliśmy na Mauritius, kolejną wyspę w Afryce.