Był to kolejny bardzo długi dzień, 1120 km w 13 godzin. O trzeciej w nocy stanęliśmy przy bramie kampingu Trailer Park Teotihuacán położonego na przedmieściach stolicy Meksyku. Przypomniałem sobie, że kiedy byliśmy tam trzy lata temu, właścicielka nalegała, aby budzić ją o każdej porze. Postanowiłem zaryzykować i nacisnąłem dzwonek. Pojazd stojący przy bramie w środku nocy, wyglądał podejrzanie. „Pokaż mi swoją twarz”, powiedziała do mnie, widząc w ciemności tylko moją sylwetkę. Na szczęście pozwoliła nam wjechać i spędzić tam resztę nocy mówiąc „podejrzewałem kłopoty, nigdy nie spotkałam obcokrajowców, którzy podróżują samochodem po zmroku”.
Po kilku godzinach potrzebnego snu i śniadania w formie bufetu w pobliskiej restauracji znów byliśmy w drodze. Przejechaliśmy łańcuch wulkaniczny znany jako Kordyliera Wulkaniczna, wspinając się na ponad 3000 m i zjeżdżając prawie na poziom morza. Była to malownicza droga, fantastyczne widoki i kilka różnych stref klimatycznych w ciągu zaledwie kilku godzin. Gdy nastała ciemność, zaczęliśmy szukać miejsca na noc. W Rancho Nuevo Carrizal w Veracruz znaleźliśmy kamping Parque Green Forest jako najlepsze potencjalne miejsce w okolicy. Było już późno, około 9, gdy je zlokalizowaliśmy. Brama była zamknięta. Niemal cała wioska spała. Zaczęliśmy nawoływać kogoś aby otworzył na bramę. Potem był klakson, i różne inne dźwięki. Nikt nie odpowiedział ze środka, pojawiło się tylko kilka psów, niektóre przyjazne, inne nie. Brama milczała jak śpiące dziecko. Od przechodzącego wieśniaka dowiedzieliśmy się, że w środku na pewno ktoś jest i że nazywa on Jose. Uzbrojony w tę wiedzę zacząłem krzyczeć moim ubogim hiszpańskim: „Jose, Jose, chcemy tu spędzić noc”, wciąż nie było odpowiedzi. Po prawie godzinie zauważyłem jednak kogoś w środku. Przestraszony Jose trzymał strzelbę przy boku. Po długiej rozmowie udało mi się go w jakiś sposób przekonać, że nie jesteśmy członkami gangu i że bezpiecznie jest nas wpuścić na kamping. Mieliśmy szczęście, w tym właśnie momencie rozpoczął się ulewny deszcz.