Noc spędziłem na miejscowym brzydkim kempingu w Goose Bay. Gdy obudziłem się rano stwierdziłem, że miałem przebitą kolejną oponę w moim Jeepie. Dziura była malutka i bardzo trudna do znalezienia. Musiałem użyć mydło, aby ją zlokalizować i naprawić koło.
Jazda samochodem przez Labrador jest niewyobrażalnie monotonna, brak jest tam jakichkolwiek ciekawych miejsc po drodze. Jeśli chcesz zrobić sobie przerwę i wyjść na chwilę z samochodu natychmiast zaatakowany jesteś przez tysiące meszek. Piją one krew bez litości. Do obrony przed nimi smarowałem się 98% DEET, ale myślę, że kurtka moskitiera jest znacznie najlepszym rozwiązaniem.
Na Labradorze sama droga jest wyzwaniem, a nie cel podróży. To dlatego właśnie, tak wiele osób przyjeżdża tutaj w jednym tylko celu, przejechania setek kilometrów po drogach szutrowych. Spotkałem kilku podróżników z Kanady i USA, oraz hordy motocyklistów z Europy. Niektórzy ludzie podejmują nawet próbę przejechania tej trasy na rowerze.
Najbliższą osadą na zachód za Happy Valley-Goose Bay jest Churchill Falls. Jest to odległość 300 km z czego 90 km to odcinek asfaltowy. Po sześciu godzinach monotonnej jazdy dotarłem do Churchill Falls. Jest to małe miasteczko, wybudowane dla pracowników pobliskiej elektrowni wodnej. Miejsce to nie ma w sobie nic ciekawego. Aby uniknąć jednak przeżycia kolejnego dnia bez wrażeń zdecydowałem się zwiedzić elektrownię. Dowiedziałem się tam przynajmniej jak wytwarzana jest energia elektryczna. „Woda idzie w dół, prąd idzie w górę”, powtarzała przewodniczka.