Po wizycie w Palenque udaliśmy się na południowy zachód wzdłuż rzeki Usumacinta, która w tej części jest granicą między Meksykiem a Gwatemalą. Przed zbudowaniem szosy w latach 90-tych XX wieku, rzeka była tu jedyną drogą transportu. Gdy zatrzymaliśmy się, aby napełnić nasze zbiorniki paliwa, zapytałem, jak daleko znajduje się następna stacja benzynowa. „Jeśli podróżujesz wzdłuż granicy, najbliższa stacja jest za 3 godziny”, powiedział nam mężczyzna przy dystrybutorze, dodając „nie oczekuj też sygnału telefonii komórkowej”. Było to dziwne. Doświadczeni w podróżach po wielu drogach w Meksyku, wiedzieliśmy, że stacje benzynowe w Meksyku można znaleźć prawie wszędzie. Poza tym wzdłuż głównych dróg, zawsze jest sygnał. Byliśmy w odległej części stanu Chiapas i powoli zaczynaliśmy zdawać sobie sprawę, że ten meksykański region rządzony jest inaczej.
Jadąc w kierunku Bonampak, ważnego stanowiska archeologicznego Majów, skręciliśmy w boczną drogę. Na skrzyżowaniu był punkt kontrolny. Zwolniłem, ale nikt nie był widoczny w ciemności, brama była otwarta, więc postanowiłem jechać dalej. Po kilku minutach zauważyłem światła policyjne w lusterku bocznym. Zatrzymaliśmy się, gdy w końcu nas dogonili. Ku mojemu zaskoczeniu, radiowóz nie miał policyjnych znaków na karoserii. Dwaj młodzi facecji mieli dziwne mundury, wcale nie policyjne. Uśmiechali się, był to dobry znak. Chodziło im o to, że musimy wrócić. Najwyraźniej tak późno nie spodziewali się turystów. „Powinieneś zatrzymać się i uiścić opłatę”, powiedział nam jeden z nich. „Przepraszam” odpowiedziałem. „Wrócimy, aby zapłacić, jeżeli to konieczne”. „Jak do diabła powinienem wiedzieć, że tutaj wymagana jest opłata” - powiedziałem do Ewy. Nigdzie nie było przecież żadnych znaków które by na to wskazywały.
Chcieliśmy spędzić noc na lokalnym campamento, czyli obozowisku. Znaleźliśmy taki przy drodze. Wysiadłem z samochodu w poszukiwaniu właściciela. Szybko znalazłem sikającego faceta przy schodach domu. Nie zauważył mnie, więc poczekałem, aż skończy. Jak okazało się, był to rodzinny interes, czyli kemping i bar z piwem. Siedziało tam kilku pijanych kolesiów. Było późno. Zamówiliśmy dwa śniadania na jutro rano i szybko poszliśmy do naszych łóżek na pięterku Baliosa.
Pobliski Bonampak postanowiliśmy zobaczyć nieco później, więc rano pojechaliśmy 20 km bezpośrednio do Frontera Corozal, wioski nad rzeką Usumacinta. Stamtąd musieliśmy wynająć el barco, czyli łódź. Po krótkim czasie kapitan Diego poprowadził łódkę wraz z nami w kierunku ruin Yaxchilan, starożytnego miasta Majów nad brzegiem rzeki. Woda miała brązowawy kolor, brzegi porośnięte były zielenią. Małpy biegały w koronach drzew. Gwatemala znajdowała się po naszej prawej stronie. „Czy spotykasz czasem ludzi przepływających nielegalnie rzekę z Gwatemali?” Padło z moich ust pierwsze z pytań do naszego przewodnika Francisco, który również nam towarzyszył. „Widzimy ich codziennie, przybywają w poszukiwaniu pracy” - brzmiała odpowiedź. „Boicie się ich”, byłem ciekaw. „Nie, to dobrzy ludzie, bardzo spokojni”. W tym momencie nasz przewodnik odebrał telefon, ktoś do niego zadzwonił. Nie zwracałbym uwagi na takie naturalne w dzisiejszych czasach zachowanie. Tym razem jednak byłem zaskoczony. „Czy Twój telefon działa, dlaczego nie mieliśmy sygnału z naszych telefonach całą drogę aż z Palenque?” „Sprawdź teraz”, powiedział „po stronie gwatemalskiej znajduje się wieża telefonii komórkowej, ale masz rację, nie ma takich wież tu po stronie Meksykańskiej”. Kolejna dziwna rzecz tutaj w Chiapas, pomyślałem. Rząd Meksyku jest w nieustannym konflikcie z Chiapas, czyżby było to świadome działanie władz. Brak stacji benzynowych i do tego brak zasięgu telefonów komórkowych.
Dotarliśmy do Yaxchilan, jednego z najpotężniejszych starożytnych miast państw Majów, głównego rywala Piedras Negras położonego 40 km w dół rzeki. Kiedyś miasto to toczyło wojnę z najpotężniejszymi siłami w świecie Majów, takimi jak Palenque i Tikal. W latach między 250 a 900 n.e., Yaxchilan przekształcił się w duże centrum urbanistyczne z ponad 120 budowlami rozmieszczonymi w trzech kompleksach połączonych schodami, rampami i tarasami. Budynki charakteryzują się tutaj grzebieniami dachowymi i ornamentami sztukatorskimi.
Stojąc na wielkim placu, patrząc na tarasy i platformy umiejętnie wpasowane we wzgórza, nietrudno jest wyobrazić sobie budynki w czasie ich świetności. Wszystkie konstrukcje wokół musiały być pomalowane na czerwono, wraz z ołtarzami i licznymi płaskorzeźbami. Jednym z największych władców Yaxchilan był Yaxun Bʼalam IV (Jaguar Ptak IV). Wzniósł on na szczycie 40 m wzgórza najciekawszą budowlę w całym mieście, dziś znaną jako struktura 33). Wspinając się po wielu stopniach, zbliżyliśmy się do rzeźbionych bloków zwanych schodami hieroglificznymi 2 i do prostokątnego budynku z wysokim grzebieniem dachowym. Zawiera on dwa pomieszczenia połączone korytarzem o łukowym sklepieniu. Centralną postacią w rzeźbach i nadprożach jest sam wielki władca. Pokoje służyły do ceremonii samo-ofiarowania. Krew służyła bardzo ważnemu celowi w kulturze Majów i była często ofiarowywana była Bogom w ceremonii jej upuszczania. Krew pobierana była z wielu różnych miejsc na ciele jak usta, język, czy uszy, ale również z narządów płciowych. W ceremoniach stosowano różnorakie narzędzia, głównie ostrza obsydianowe i ostre kości. Krew spływała papier z kory lub ptasie pióra, które palone były, aby w tej formie dostarczyć ją bogom.
Bonampak to kolejne miejsce, które chcieliśmy odwiedzić. To stanowisko archeologiczne znane jest z największego muralu w świecie Majów. Freski przedstawiają tu wojnę i ofiary z ludzi. Zanim jeszcze dojechaliśmy do kasy sprzedaży biletów wstępu, ludzie których mijaliśmy wskazywali, że musimy się zatrzymać. Zignorowaliśmy ich i zaparkowaliśmy w pobliżu miejsca, które kiedyś było centrum dla odwiedzających. Teraz obiekt ten był nieczynny i opuszczony, zarośnięty roślinami. Na zewnątrz stały jednak dwie osoby. Jeden z mężczyzn sprzedał nam bilety uprawniające do zwiedzania i powiedział: „ruiny znajdują się 8 km stąd, musicie zostawić tu swój samochód, mój kolega zawiezie was do ruin za kolejne 200 peso”. Byłem bardzo tym zaskoczony, „nie potrzebujemy transportu”, powiedziałem mu, że mamy samochód, którym sami możemy dojechać. ” Odpowiedź brzmiała jednak „nie, nie możesz sam tam jechać”. To musi być jakieś oszustwo, pomyślałem. Po odwiedzeniu wielu miejsc archeologicznych w Meksyku nigdy czegoś takiego nie spotkaliśmy. Było to niebezpieczne i dalece podejrzane, że chcą abyśmy zostawili samochód, w miejscu gdzie nikt nie parkuje i fakt i że wymagają sporych pieniędzy za dowóz prywatnym pojazdem. Nie było tam żadnej bramy, ani tablicy informacyjnej, absolutnie nic, co wskazywałoby na to, że turyści nie mogą dojechać samodzielnie. Razem z Ewą wsiedliśmy z powrotem do naszego Jeepa i postanowiliśmy jechać sami do ruin. Niemal natychmiast ruszył za nami ten sam samochód osobowy, który miał być naszym transportem. Chcieli nas wyprzedzić za wszelką cenę, ale droga była zbyt wąska, tylko jeden pas. Ich klakson trąbił nieustannie, aż do momentu gdy zaparkowaliśmy na samym końcu drogi. Z samochodu jadącego za nami wyskoczyło kilku wściekłych Indian. Rozmowa była trudna, stawało się jasne, że nie pozwolą nam odwiedzić ruin Bonampak. Starszy wiekiem Indianin pojawił się nagle z kluczem do kół w rękach. „Jeśli pójdziecie oglądać ruiny to odkręcę wam koła”, krzyknął. Cała sytuacja przerodziła się w niebezpieczny spór. Na parkingu stał inny samochód z meksykańskimi tablicami rejestracyjnymi. „Dlaczego ten samochód może tu wjechać, a my nie?” Krzyczałem nerwowo. „Im wolno, ale nie wam, to nasze lokalne prawo”. W tym momencie wszystko zrozumiałem. Lokalna społeczność posiada własne niepisane prawa. My przybyliśmy tu z naszą zachodnią mentalnością, zachodnim sposobem myślenia i rozumienia innych. Mieszkańcy tutaj, potomkowie Majów, rządzą się swoimi własnymi zasadami. Mają oni własne prawo, które nie jest nigdzie ogłaszane ani publikowane, lecz przestrzegane. Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy zawrócić.